„Brzoza” spod Ćwilina – historia Juliana Tomeckiego
Sierpień 2013 roku. Siedzę w pokoiku na poddaszu jednego z domów położonych w malowniczej miejscowości Dobra na limanowszczyźnie. Przez okno widok na Ćwilin, drugi co do wielkości szczyt w Beskidzie Wyspowym. Rozmawiam z Julianem Tomeckim „Brzozą” – jednym z ostatnich żyjących żołnierzy 1. Pułku Strzelców Podhalańskich AK z limanowszczyzny. Historia jego życia nadawałaby się na niejeden film. Człowiek skromny, z niesamowitą pamięcią, dystansem do samego siebie i dowcipem, którego można mu tylko pogratulować i pozazdrościć.
Na beskidzkiej wsi Ojciec Juliana, Antoni, pochodził z Tuszowa Narodowego na Podkarpaciu, z rodzinnej miejscowości gen. Władysława Sikorskiego. W czasie I wojny światowej został zmobilizowany do armii CK. Walczył m.in. na froncie na Bałkanach. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, a wraz z zakończeniem działań wojennych otrzymał posadę jako funkcjonariusz policji państwowej w Łukowicy (pow. limanowski). Tam też założył rodzinę. 6 lutego 1925 roku na świat przyszedł najstarszy syn Antoniego, Julian.
W latach trzydziestych Antoni Tomecki został przeniesiony do Dobrej. Mały Julian, jak sam wspominał, miał na co dzień do czynienia z bronią. Jako młodzieniec brał udział w ćwiczeniach miejscowego „Strzelca”. Tam też miał okazję poznać nauczyciela, Jana Grzywacza, który był powiatowym komendantem związku strzeleckiego. Ćwiczenia były organizowane na polach naprzeciw posterunku w Dobrej. W domu, gdy ojciec wracał po służbie i kładł się na krótką drzemkę, Julian zabierał broń ojca, często przy niej majsterkując. Ojciec był służbistą, jak zarobiłem to był pas policyjny w robocie. Mama mnie broniła jak zbroiłem coś, no jak to mama – wspominał po latach. W wolnej chwili od nauki, zajmował się wieloma innymi rzeczami, m.in. był znakarzem przedwojennych szlaków turystycznych w Beskidzie Wyspowym.
Wrześniowa gehenna 1 września 1939 roku – wybuch wojny. Dobra znajdowała się blisko nadciągającego frontu. Przed wojną byłem zmobilizowany około 20 sierpnia do obserwacji samolotów, ćwiczeń z maskami gazowymi. – wspomina Pan Julian. – 2 września, w nocy ojciec przyszedł ze służby. Mówi: „Musicie uciekać”. Zaczęła się ucieczka mojej rodziny, kierownika szkoły Wójcika, komendanta strzelca z Dobrej. Wolne furmanki ułożyli, pakowaliśmy. Ojciec wziął mnie na bok. Mówi: „Masz pilnować mamy”. No i koniec, więcej go już nie widziałem. Tomeccy przebywali od września do listopada u dziadków w Tuszowie Narodowym, po czym powrócili do Dobrej. Antoni Tomecki, policjant posterunku w Dobrej, w drugiej połowie września dostał się do niewoli sowieckiej. Zginął, rozstrzelany przez Sowietów w 1940 roku, prawdopodobnie pod Twerem.
Zaczęła się okupacja, trzeba było jakoś żyć. W regionie powstawały zręby konspiracji. Do wstąpienia do podziemia namówił Tomeckiego kolega. Nie bardzo wiedział jak to wszystko się potoczy, była druga połowa 1942 roku. Młodość nie wybacza różnych czynów i występków, za które prędzej czy później ponosi się konsekwencje. Wraz z kolegą na własną rękę dokonali kradzieży świni miejscowemu Volksdeutschowi. Mięso miało iść „na cele organizacji”. Na ich trop szybko trafiła miejscowa policja, zatrzymano pierwszych zamieszanych w akcję konspiratorów. Niemcy przyjechali także po Tomeckiego, zdołał jednak w ostatniej chwili uciec. Od 17 listopada 1942 roku ponad rok ukrywał się u rodziny i znajomych, starając się przeżyć. Pod koniec 1943 roku za pośrednictwem żołnierzy miejscowej placówki nawiązał kontakt z partyzantami.
W oddziale partyzanckim „Wilk” Nie pamiętam, gdzie i kiedy dołączyłem do oddziału. Pamiętam, że chciałem wszystko wyjaśnić dowódcy oddziału por. [Krystynowi Więckowskiemu] „Zawiszy”. Mówiłem i machałem rękami, a porucznik opieprzył mnie i przywołał do porządku. Dopiero się dowiedziałem co to jest wojsko w lesie – wspominał. Do oddziału na dobre trafił pod koniec lutego 1944 roku. Przyjął pseudonim „Brzoza”. Był to fatalny okres dla OP „Wilk”. Oddział rozbity po grudniowej tragedii pod Czerwonym Groniem, przygotowywał się do akcji na posterunek policji „granatowej” w Ochotnicy Dolnej. Była to jego pierwsza akcja bojowa. Niestety następnego dnia w wyniku wymiany ognia na Przysłopie nad Szczawnicą, między partyzantami a Niemcami, śmierć poniosło pięciu żołnierzy AK. Przysłopu uniknąłem, ponieważ brano sprawdzonych żołnierzy, którzy mieli narty. A ja dopiero wchodziłem do oddziału i nie miałem nart – wspominał.
Oddział się powiększał, czasowo jego szeregi zasilili również jeńcy alianccy, zbiegli z niemieckiej niewoli – Kanadyjczyk Hubert Brooks oraz Szkot John Duncan. Tak ich charakteryzował: John to był taki człowiek, miałem czapkę narciarską przedwojenną na głowie i przyszyłem sobie orzełka, no i Johna to wkurzyło. Zabrał mi tę czapkę położył na pniaku, wziął sobie mannlichera i strzelił w tego orzełka. To był John… Później na akcjach miałem go [orzełka] naszytego na furażerce, rogatywce – nie było go tak bardzo widać jak na narciarskiej czapce. „Brzoza” brał udział w 23 czerwca 1944 r. w zaocznym kursie młodszych dowódców na Prehybie. Awansowano go wówczas na starszego strzelca. Wśród kolegów z oddziału wspominał: Włodziemierza Dmytryszyna „Tomka”, Bronisława Folwarskiego „Kaktusa”, Stanisława Szkaradka „Zawrata”, Stanisława Fedko „Wikłę” oraz Bronisława Franczyka „Satyra”.
Gdy rozpoczęła się akcja „Burza” razem z kolegami z oddziału brali udział w rozbrojeniu posterunku żandarmerii niemieckiej w Kamienicy, a 16 sierpnia 1944 roku w Kasinie Wielkiej „Brzoza” brał udział w akcji dywersyjnej na stację kolejową. Po latach wspominał, że zapadł mu w pamięci poległy wówczas w walce Stanisław Cetnar „Tropiciel”.
Dzień z życia partyzanta Pod koniec września 1944 roku powstał 1. PSP AK. W jego skład wszedł także oddział partyzancki „Wilk”, stając się częścią I batalionu pułku. „Brzoza” wspominał, że wówczas wraz z kolegami stacjonowali w rejonie Mogielicy, gdzie mieli swój obóz oraz dobrze ukryte przed okupantem meliny. Bardzo dobrze zapamiętał swojego dowódcę, cichociemnego ppor. Feliksa Perekładowskiego „Przyjaciela”, z którym brał udział w niejednej akcji. Kiedy zapytałem, jak wyglądał dzień z życia partyzanta w tamtym czasie, po dłuższej chwili odpowiedział: Na melinie u Florka pobudka rano wstać! Wartownik, niewyspany, za wcześnie, za późno. Umyć się, wygolić. Do modlitwy! Szef oddziału wydaje komendę do modlitwy. Modlitwa: Ojcze nasz, zdrowaś i wszystkie nasze dzienne sprawy. Apel przed wymarszem, odlicz! Ilu nas jest. „Kaktusa” mogło nie być, mógł zaspać u przyjaciółki. Żona meliniarza gotowała czarną kawę. Co się jadło? Ziemniaki, żur z owsa, mięso z polowań – a było i takie śniadanie, że nie było co jeść. Ze Szlachtowej z magazynu mieliśmy cukier w kostkach i mieliśmy śniadanie… Ileś chciał, tyleś mógł zjeść, tylko że następnego dnia piłeś tylko gorzką herbatę jak była. Za karę nosiło się kocioł na strawę, albo skrobało się ziemniaki – a było ich dużo i strasznie małe. Kolacja późno, po godzinie policyjnej, zależy gdzie. Modlitwa – Wszystkie nasze dzienne sprawy. Warta w nocy. Warta o zmianie posiłków. Dwie godziny warta, dwie godziny czuwania i sen.
„Brzoza” pod koniec 1944 roku znajdował się wraz żołnierzami I batalionu w rejonie Mogielicy, przy odbiorze zrzutów na Polankach szczawskich nie brał udziału. Miał już wówczas stopień kaprala, dowodził jedną z drużyn w 1. kompanii I batalionu. W wolnej chwili od udziału w akcjach pełnił służbę wartowniczą. Partyzancką powinnością było nie tylko chodzenie z bronią przy pasie, ale i wykonywanie rozkazów przełożonych, a te czasami dotykały sumienia, powodowały rozterki, wątpliwości – czy żołnierza konspiracji obowiązuje piąte przykazanie z dekalogu?
Drewniane „empi” W styczniu 1945 roku po rozwiązaniu Armii Krajowej i „urlopowaniu” żołnierzy 1. PSP AK przez mjr. Adama Stabrawę „Borowego”, „Brzoza” ukrywał się u krewnych i znajomych w rejonie Kiczni, Łukowicy i Jastrzębia. Po jakimś czasie wyjechał „na zachód”, do Katowic. Tam w sierpniu spotkał przypadkiem ppor. Perekładowskiego, który opuszczał kraj. Ze swojej działalności w AK ujawnił się w Krakowie 12 października 1945 roku. Dzięki inż. Józefowi Markowi z Tymbarku udało mu się znaleźć pracę w Raciborzu. Cały czas posiadał przy sobie „lewe” dokumenty na nazwisko „Zygmunt Malinowski”. Nie rozstawał się też z pistoletem. Pewnego dnia został ostrzeżony przez znajomych, żeby nie wracał do Dobrej, ponieważ go tam szukają. Przez 5 lat od zakończenia wojny nie posiadał stałego zameldowania. Dopiero kilkanaście lat później mógł wrócić w rodzinne strony.
Dzisiaj Pan Julian nadal mieszka w Dobrej. Aktywnie angażuje się w działalność kombatancką. Do czasu, kiedy zdrowie mu na to pozwalało, brał udział w corocznych odpustach partyzanckich w Szczawie, gdzie mógł spotkać swoich kolegów z 1. PSP AK.
Nasze kolejne spotkanie i rozmowa dobiega końca. Na stole mnóstwo materiałów, książek. A jest jeszcze tyle pytań, wątpliwości, niedokończonych rozmów. Na pożegnanie Pan Julian zaprasza na kolejne spotkanie. Zostały mi wspomnienia i moje drewniane „empi” – żartując wskazuje na drewnianą laskę opartą o szafę.
Wykorzystano materiały z wywiadów, przeprowadzonych z Julianem Tomeckim w sierpniu 2013 r. Dziękuję Autorowi za zgodę na zamieszczenie artykułu.