Robert Kowalski
Kozacy w Ochotnicy i na Drodze Knurowskiej
W polskiej literaturze pamiętnikarskiej XIX wieku, opisującej zmagania Powstańców Styczniowych z 1863 r. z zaborcą rosyjskim, odnaleźć można szereg zapisów odnoszących się do barbarzyńskich aktów dokonywanych na bezbronnej ludności cywilnej, ze strony rosyjskich jeźdźców w wysokich wełnianych czapach. Porównywano ich do Hunów, którzy na drodze swego pochodu pozostawiali spalone osady, wybite bydło i zabitych mieszkańców. Mowa tu o Kozakach, lekkiej jeździe rosyjskiej, znanej choćby z filmu Andrzeja Wajdy „Szwadron”. Strach przed atakami tej formacji był przeogromny. Tak było w XIX wieku i tak było później. To Kozacy w 1905 r. krwawo tłumili wszelkie ruchy narodowościowe. To oni rozpędzali polskie manifestacje w Warszawie. Informację o aktach barbarzyństwa docierały także poza granicę zaboru rosyjskiego. Znane one były Polakom mieszkającym w Galicji i na Podhalu z lektury ówczesnej prasy, ale także od uciekinierów z „Kongresówki”. Nie bez przyczyny zatem Kozacy niejednokrotnie nazywani byli „jeźdźcami apokalipsy”.
Wybuch I wojny światowej w sierpniu 1914 r. spowodował, iż już wkrótce wielu mieszkańców Galicji Wschodniej a później także Podhala, miało doświadczyć bezpośrednio okropności wojny, ale także poznać jej najczarniejsze oblicze – rosyjskich Kozaków. Oddziały te wchodziły etatowo w skład większości rosyjskich dywizji kawalerii, jak również stanowiły oddziały rozpoznawcze w jednostkach piechoty. Choć kwiat rosyjskiej kawalerii legł w bitwie pod Tanenbergiem, to jednak znaczna jej część do końca I wojny światowej wzbudzała postrach wśród niemieckich i austriackich generałów. Tak było w listopadzie 1914 r., gdy tzw. „rosyjski walec parowy” przetaczał się przez Podkarpacie i Pogórze Wielickie zmierzając w kierunku Twierdzy Kraków. N a jego szpicy i skrzydłach działały oddziały kawalerii. Pierwsze jednostki rosyjskie powoli zbliżały się do Nowego Sącza. Na przełomie listopada i grudnia w okolicach Limanowej rozpoczęła się krwawa bitwa, której zasadniczym celem było ostateczne zatrzymanie Rosjan a następnie odepchnięcie ich od Krakowa. W walkach tych brali udział polscy legioniści z 1 pułku piechoty dowodzonego przez Józefa Piłsudskiego. W ciężkich walkach pod Marcinkowicami, Pisarzową i Limanową opóźniali marsz XXI Korpusu Rosyjskiego, który zajął Nowy Sącz. Po krwawych walkach ostatecznie oddziałom Józefa Piłsudskiego udało się go odbić 12 grudnia 1914 r.
Przez cały okres trwania operacji limanowsko-łapanowskiej widmo bezpośredniego zagrożenia Podhala ze strony Rosjan było bardzo realne, tym bardziej, że jak opiszemy dalej dotarli oni aż do wsi Knurów, leżącej niespełna 12 km od stolicy regionu. Wieść, iż do granic powiatu nowotarskiego zbliżają się pierwsze patrole 10 Rosyjskiej Dywizji Kawalerii spowodowały wybuch paniki. Szereg mieszkańców zagrożonych miejscowości zaczęła opuszczać swoje domostwa. Uciekinierzy z Gorlic, Nowego Sącza czy Limanowej opowiadali o okropnościach wojny i rosyjskich sołdatach, podgrzewając i tak napiętą sytuację. Jednym z epizodów wspomnianej operacji było wykorzystanie Drogi Knurowskiej zarówno przez wojska austro-węgierskie, ale także Rosjan. O pobycie tych ostatnich w Tylmanowej, Ochotnicy Górnej i Dolnej pozwolimy sobie powiedzieć kilka słów w niniejszym krótkim opracowaniu.
Moskale w Tylmanowej i Krościenku
Pierwsze patrole oddziałów rosyjskiej kawalerii dotarły do Tylmanowej 22 listopada 1914 r. Informator ukazującej się w N owym Targu „Gazety Podhalańskiej” wspominał ten ważny a zarazem tragiczny moment w historii swej miejscowości: Na plebanię wpadł tutejszy nauczyciel, donosząc, że Moskale w Zabrzeży. Zelektryzowani tą wiadomością, rozmawiamy gorączkowo o Moskalach. Wtem ludzie, którzy wracali z kościoła, zrobili wstecz zwrot, jakby na komendę i rzucili się do ucieczki, wołając ze strachem: Moskale, Moskale. Pokazało się rzeczywiście 9 kozaków, wzbudzając grozę, szczególnie długimi pikami.
Na szczęcie we wsi stacjonowali żołnierze austriaccy, którzy oddając niespodziewanie salwę do pewnych siebie jeźdźców, zmusili ich do ucieczki. Niestety, na drugi dzień pod Tylmanową pojawiły się znaczniejsze siły. Ponownie doszło do walki i ale tym razem udało się ich zatrzymać. Korzystając z zamieszania inny oddział zdołał przedostać się lewym brzegiem Dunajca i dotarł do Krościenka, wzbudzając strach i panikę. Część mieszkańców pośpiesznie opuściła miasteczko. Pewni siebie Rosjanie, zarekwirowali w sklepie Józefa Urbańskiego trzy kilogramową szynkę a w karczmie zażądali dwie flaszki wódki, oczywiście nie płacąc za nie. Po blisko godzinnym pobycie opuścili miasteczko zapowiadając swój powrót.
W walkach obronnych na „Baszcie” w rejonie Tylmanowej- Wietrznicy uczestniczyli żołnierze z oddziału specjalnego Weisza. Po wymianie ognia z powodu przeważających sił rosyjskich wycofali się w kierunku Nowego Targu. Droga do stolicy Podhala stała otworem.
Oddział rosyjski w Ochotnicy Dolnej
Jeszcze tego samego dnia w południe 22 listopada 1914 r. gruchnęła we wsi pogłoska „Mochy w Tylmanowej”. Strach powstał w całej Ochotnicy, który zwiększył się, gdy patrol austro-wegierskich żandarmów, który wyszedł na zwiad, wrócił pospiesznie i z pozostałą częścią oddziału wycofał się w kierunku Przełęczy Knurowskiej i Nowego Targu. Widok uchodzących żołnierzy, bark ochrony, tudzież zbliżanie się do Ochotnicy Moskali, wprawiło ludność w popłoch nie do opisania. Na obliczach górali, zwykle wesołych i pewnych siebie, przebijało się zdenerwowanie, niepokój i bojaźń. Niepokój wzrastał tym bardziej, im głośniej rozlegała się po górach ochotnickich okropna kanonada, zwiastująca zniszczenie i śmierć. Echo strzałów armatnich, odbijających się o góry, grało strasznie i przeraźliwie, tak ,że aż ziemia drżała w swoich posadach. Gwizdające rosyjskie szrapnele po „Osobii” zapowiadały bliskość nieprzyjaciela. Po wsi, zwykle spokojnej, widać było gorączkowe uwijanie się i ruch niezwykły. Gospodynie wyprowadzały bydło i drób, wynosiły mienie do skrytych wśród gór szałasów. Kobiety, dziewczęta i dzieci uciekały w niedostępne potoki i góry. Gdzie kto mógł ukrywał się. Tu i ówdzie dawał się słyszeć płacz i lament. Inni, którzy nie zdecydowali się uchodzić, z trwogą oczekiwali co najbliższe godziny przyniosą. Wieczór i noc większość spędziła w ciągłym niepokoju i nasłuchiwaniu odgłosów. Każdy trzask, budził przerażenie, a w oczach pojawiał się paniczny strach. Przy swej trzódce pozostali w ciężkich chwilach proboszcz i wikariusze.
Na drugi dzień tj. 23 listopada około godzi 14-tej pojawił się patrol kozacki składający się z oficera i 16 żołnierzy. Jechali ostrożnie i bardzo powoli, bacznie się rozglądając, lękając każdej górki, każdego potoku i skrętu drogi. W dłoniach dzierży li długie zakończone żelaznymi grotami piki. Przy napotkanej karczmie zatrzymali się żądaj ąc od właściciela wódki, którą natychmiast wystraszony żyd wynosił. Tak dojechali na plac przed kościołem a stamtąd rozjechali się po domach. Kilku pojechało w górę wsi, by zbadać czy będą mogli zanocować spokojnie. Oficer zakwaterował się u księdza proboszcza, a reszta zajechała do dworu. Konie umieszczono we dworze p. Kędzierskiego, a żołnierze rozlokowali się u p. Giełdczyńskiego i po domach gospodarskich. Po umieszczeniu koni w szopach na nie omłóconym zbożu, rozbiegli się za jedzeniem dla siebie i koni.
Około godz. 16-tej zebrali się wszyscy we dworze, a każdy z jakąś zdobyczą dla siebie lub konia, lecz i tego im było mało, bo i we dworze zarzynali kaczki. Oficer, usadowiwszy się na plebani, grał role „wielkiego pana” chełpiąc się, że on pierwszy wchodził do Lwowa, Tamowa i Nowego Sącza. By swoją wielkość zaznaczyć, co rusz powtarzał: „ich kann alles thun” (mogę wszystko robić, co mi się podoba), a wodząc ręką po szyi, dawał znak, że wieszać umie bez skrupułów. Oficer, człowiek ordynarny i gburowaty, był jakby panem i przełożonym księdza proboszcza. Zakazał się ruszać ks. proboszczowi choćby na krok z domu. Ks. Maryański, siedząc w swej plebani jako więzień, zmuszony był słuchać rożnych oszczerstw, jakie rzucał ów moskal na Kościół, Papieża i Cesarza. Znosił to wszystko mężny kapłan cierpliwie w tej myśli, że oficer przynajmniej nie pozwoli dopuszczać się żołnierzom rabunku i gwałtu na parafianach.
Mimo próśb ks. proboszcza, żołnierze robili co chcieli i kradli co się dało. Panu Giełdczyńskiemu w sklepie zrobili szkody na kilkadziesiąt ówczesnych koron, tak samo w parafialnym domu ludowym, w którym mieścił się sklep. Domagali się różnych rzeczy, jeśli były, brali jak swoje – kradli płótno, słoninę, kury, kaczki, po sklepach pytali się najwięcej o wódkę i czekoladę. Za zabrane rzeczy nie płacili i oburzali się, gdy zwracało im uwagę, że należy za wszystko zapłacić. Kiedy mieszkańcy donieśli oficerowi, co wyrabiają jego żołnierze, wierzyć nie chciał. Ks. Maryański skarżył się na jednego żołnierza, iż tenże w nocy chciał zgwałcić dziewczynę, a gdy uciekła, strzelał do niej, oficer powiedział: „to nie możliwe -to nie prawda”. „Pan ksiądz wina!” – tyle umiał po polsku i to zawsze też miał na języku. Przeciw sile nie ma oporu – pił więc butelkę za butelką. Na noc, nie dowierzając księdzu, pozamykał drzwi, klucze zabrał do siebie i wypędzając Go z sypialni, sam ułożył się w jego łóżku, w kącie ustawiono dwa nabite karabiny, a pistolet na stole. Koło łóżka leżał jak pies, ordynans, a przed domem całą noc straż czuwała. Ksiądz był więźniem we własnym domu, bojąc się czy „in spe wicegubernator” nie palnie z pistoletu, jak to mierząc próbował.
Rano, gdy ksiądz miał iść do kościoła, ledwie raczył oddać klucze i to po uzyskaniu od niego szczegółowych informacji – dokąd, na co i kiedy wróci. Nie wolno mu było się oddalać z domu, bo zaraz posłaniec szukał go, wołając: blahorodi każe do siebie! Oficer na plebani przebywał niespełna 26 godzin, ale smród jaki zostawił znacznie dłużej. Trzeba było myć, prać wszystko, wietrzyć gruntownie, by pozostałości nie truły powietrza.
Po wsi rozpowiadali, że zaraz za nimi idzie część armii i będzie tutaj 24 listopada o godz.11-tej. Mając próbę zachowania się 16-stu tylko ludzi, obawiali się tutejsi mieszkańcy większej ilości, to też ze strachem oczekiwali tej godziny. Nazajutrz wczesnym rankiem rozjechały się patrole. Jeden ruszył w stronę Łącka, drugi złożona z 6 ludzi, pojechał w górę wsi do zbadania dalszej drogi przez przełęcz Knurowską do Nowego Targu.
Kozacy w Ochotnicy Górnej i na Przełęczy Knurowskiej
O godzinie 7 rano 24 listopada 1914 r. oddział rosyjski z podoficerem (kapralem) na czele wjechał do Ochotnicy Górnej. Zatrzymali się powyżej plebani i wstąpili do parafialnego domu ludowego. Tutaj kazali zawiadomić miejscowego proboszcza ks. M. Rojka, że popołudniu przybędą do niego na obiad. Polecili by na obiad były kury i kaczki, po czym ruszyli w dalszą drogę. Wstępując do karczm i przydrożnych domów, dojechali do końca wsi, dziwiąc się, że tak bezpiecznie mogli przejechać tę tak dużą miejscowość. Tutaj też, gdy przestraszona kobieta uciekała z odludnego domku, uraczyli się po kozacku, zabierając co tylko się dało unieść a resztę niszcząc. Po grabieży ruszyli dalej, aż na przełęcz Knurowską, po czym ostrożnie zaczęli zjeżdżać w kierunku Knurowa i Harklowej. Zapewne poniżej przełęczy, na drodze z Nowego Targu do Nowego Sącza w okolicy Harklowej, dostrzegli przegrupowujące się oddziały austriackie. Wówczas też zdecydowali się zawróci, i powiadomić o wszystkim swego oficera.
Około godziny 14-tej znów byli w Ochotnicy Górnej. Wprost z drogi wjechali w podwórze plebani, pytając czy obiad jest dla nich gotowy. – Gotowy – odpowiada ks. Rojek. Zdziwili się jednak i bardzo rozgniewali, gdy zamiast kur i kaczek zobaczyli żur owsiany, kapustę i ziemniaki i to wszystko przygotowane i zastawione nie w pokoju, lecz w kuchni. „Panowie – rzecze ksiądz – obiad macie dobry i to na 3 dania, proszę siadać i pożywać te dary Boże”. Choć oburzeni na to lekceważenie ich, usiedli do obiadu. Podoficer wziął na łyżkę żuru owsianego i skrzywił się – widać mu nie smakował, zaczął jeść ziemniaki, ale to mu nie podchodziło, spróbował kapusty i rzucił łyżkę na stół. Widać, pojadł sobie dobrze, bo zaczął zaraz spacerować po kuchni, patrząc jak prości żołnierze jedzą te górskie potrawy. Po obiedzie, w czasie którego o mało nie doszło do awantury, bo ksiądz domagał się od kaprala by zapłacił za pobrane rzeczy w sklepie, pośpiesznie odjechali. Po powrocie przekazali oczywiście swojemu oficerowi informacje o ruchach wojsk austriackich. Po wysłuchaniu meldunku, chociaż obiecywał sobie, że tu na noc pozostanie, uznał jednak to za zbyt niebezpieczne, i wydał rozkaz: wsio sidlaty! – po czym szybko pomknęli wszyscy w stronę Łącka.
Ochotnica wolna !
Ostatecznie Kozacy opuścili Podhale wraz z pojawieniem się znaczących oddziałów austro-węgierskich oraz polskich legionistów, dotychczas stacjonujących w okolicy Nowego Targu. W liście do redakcji „Gazety Podhalańskiej”, stała czytelniczka tygodnika napisała:
Jakaż radość ogarnęła wioskę naszą, gdy na drugi dzień [tj. 25 listopada 1914 r.] przed południem i od Nowego Targu i od Krościenka nadjechały nasze patrole. Witano ich owacyjnie. Całe gromady gazdów, kobiet i dzieci otoczyło dzielnych huzarów – a po niejednemu obliczu toczyły się łzy radości. Odtąd wiedzieliśmy, że nie jesteśmy już zdani na los i czuliśmy się bezpiecznymi, bo wojska, co trochę przeciągały. Mieliśmy także szczęście gościć kilkakrotnie dzielnych Legionistów, bohaterów 1 pułku. Coś koło 10 grudnia krążyli jeszcze w pobliżu Moskale, bo po Kamienicy, Łącku i Zabrzeziu, a armaty, karabiny ręczne i maszynowe grzmiały bez ustanku, lud truchlał, bo nawet i Ochotnicy dostało się przeszło 20 szrapneli, ale skutek tychże był taki jedynie, że pola zaorały, a tylko jeden granat, przeszywszy cztery ściany, zemścił się na biednemu cielęciu, któremu krzyże poturbował.
Nie ma jednak złego, co by na dobre nie wyszło, bo gdy nasze dzielne wojsko Moskali odpędziło, gazda ucztę urządził i sąsiadów z radością ugościł. Dzisiaj mamy w Bogu nadzieję i jesteśmy pewni, że już nigdy takich chwil strasznych przezywać nie będziemy, że Ochotnica będzie pamiętaną w historyi, że dotąd dotarł najazd moskiewski, i jak się zaczął odwrót w Ochotnicy, tak pewnie skończy się aż na Kaukazie, czego im też z całego serca życzymy.
Strach i kompleks Kozaków pozostał jednak w społeczeństwie Podhala bardzo głęboko. W roku 1945 ponownie na Podhalu pojawili się „jeźdźcy apokalipsy”, tym jednak razem korzystając ze stalowych rumaków zdołali dotrzeć do Nowego Targu, przynosząc nowy ustrój i 50-letnią niewolę, ale to już inna choć równie tragiczna historia Ochotnicy. –
Źródło: kwartalnik „Ochotnica” nr 15/2008 Dziękuję Autorowi za zgodę na publikację artykułu Wojciech Mulet