Przypadki Andrzeja Urbańca
Siedzieli cicho, bo wszystko miało się dla nich odmienić w tym młynie. Choć byli bardzo młodzi sporo już przeszli i wiedzieli, że rozetrze ich albo przeżyją. Czekali na to, co się stanie. W trójkę. Derubski, Kułacz i Urbaniec. Była letnia noc 1944 roku, gdy przyszli po nich leśni od „Zawiszy”. Zabrali ich z młyna Kurzei i poprowadzili pod Mogielicę. Doszli do obozu przed brzaskiem i zostali zakwaterowani pod pierwszym lepszym krzakiem. To był ich początek w AK.
Tak właściwie do oddziału „Wilk” trafili przez przypadek. Chcieli iść do lasu, ale kontakty mieli tylko z ludźmi z BCh. A ci ich nie chcieli. Jakoś za mało swoi byli, czy ideowo nie pasowali. W Gorcach obcy. Jeden na dodatek z Warszawy. Ludowcy woleli skontaktować ich z AK.
Warszawiakiem był Andrzej Urbaniec. Został nim też właściwie przez przypadek. Bo jak to nazwać? Jego mama akurat przebywała w stolicy, gdy nadszedł 18 luty 1924 roku, a to był dzień, w którym mały Urbaniec postanowił zobaczyć świat. Nie minęło pół roku i mama zamieszkała w Łucku. Ale później przeniosła się do Tereszpola. Jeszcze później do Zwierzyńca. Głównie ona go wychowywała. Ojciec – Jan Urbaniec – był gościem w domu. Piłsudczyk, legionista, w II RP dyplomata i Ministerstwo Spraw Zagranicznych powierzało mu pracę głównie za granicą. Dlatego to było trochę takie tułacze życie. Sporo miast, sporo zmienianych szkół.
To było już w gimnazjum. Znowu w Warszawie. W piątek rano skończyły się wakacje. Huk. Andrzej razem z młodszym bratem wybiegli na dach domu, stojącego blisko Okęcia, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wśród balonów przeciwlotniczych zobaczyli samoloty i kleksy artyleryjskich pocisków. Niemcy bombardowali miasto. Młodym Urbańcom wydawało się, że najbezpieczniej będzie za kominem.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych miało inne zdanie. Swoich urzędników i ich rodziny postanowiło ewakuować specjalnym pociągiem na wschód. Z mamą znowu dotarli do Łucka i majątku krewnych w Dubnie, gdzie miało już być dobrze.
Wojna trwała dopiero kilkanaście dni i nie zdążyła jeszcze zniszczyć marzeń. Wiadomo było, że trzeba wygrać. No to biegli z bratem. Dużo biegali, bo śniła im się olimpiada i oni na niej. Zwycięzcy, na baczność przy dźwiękach Mazurka. I tak dobiegli do dwóch kawalerzystów. Jacyś inni byli od naszych, z wielkimi czapami na głowach. Spojrzeli tylko na chłopaków, spięli konie i pojechali na zachód.
Rodzina konsula MSZ nie miała co liczyć na specjalne traktowanie. Mama doskonale to wiedziała. Próbowała z dziećmi dostać się na pokład „Łosia”, który w drodze do Rumunii wylądował w najbliższej okolicy, ale pilot odmówił. Pozostała ucieczka do najbliższej stacji kolejowej w Radziwiłłowie i do Lwowa. W potrzask. Więzienia w mieście były już pełne Polaków.
Nie było gdzie mieszkać i trzeba było spać na dworcu. Nie było co jeść i Andrzej Urbaniec musiał od świtu wystawać w kolejce, by kupić wódkę. Zakładał kapelusz, a rondo opuszczał na oczy. Tak robił się starszy. Kto wódki nie sprzeda mężczyźnie w kapeluszu. Tą można było wymienić za jedzenie. Dopiero gdy mama odnalazła we Lwowie znajomych Urbańcowie odetchnęli. Na chwilę. Na parę miesięcy, ponieważ wśród żołnierzy w wystrzępionych płaszczach, z workami zamiast plecaków i karabinami na sznurkach pojawili się inni. Dobrze umundurowani. Niemal eleganccy. Tylko, że ich nie interesowały rowery i kradzież tylko ludzie. Rodzina konsula byłaby świetnym trofeum. Miejsce w kolejowym wagonie na wschód mieliby zagwarantowane. I znowu mama doskonale to rozumiała.
W marcu 1940 roku postanowiła uciekać do Warszawy. Dotarli przez Białystok do Łap, kilkadziesiąt kilometrów od linii podziału łupu. Już było blisko i teraz podróżowali w grupach, by choć ktokolwiek się uratował w razie wpadki. Szukali przemytnika, który za pieniądze pomoże im przejść.
Wpadła grupa, w której był Andrzej Urbaniec, jego siostra i mama. Służbista z czerwoną opaską na rękawie zatrzymał ich zaraz po tym, gdy wysiedli z pociągu w Łapach. Zaprowadził ich do budynku zajętego przez NKWD. Siedzieli na przeszklonej werandzie i widzieli stamtąd inne grupy. Ich też było widać w środku. Wiadomo było, że teraz zmieni się dla tych zamkniętych na werandzie kierunek podróży. Sybir.
Enkawudziści przez przypadek byli zajęci czymś ważniejszym niż kilku cywili i nie mieli dla nich czasu. Żeby się pozbyć kłopotu kazali im wracać do Białegostoku, ale dla pewności poszedł za nimi służbista z opaską. Najwyraźniej nie był nadmiernie gorliwy. Uciekli mu. Za pierwszym rogiem wpadli do zabudowań i zanim tamten się zorientował, brnęli w śniegu niewidoczni z drogi. Zdążyli dogonić pozostałe grupy i przemytnika. Dwa dni jechali saniami do granicy. Parę kilometrów przed nią przemytnik powiedział, że teraz muszą sobie radzić sami.
Zamelinowali się w stodole i postanowili cicho przeczekać do nocy. Nagle otworzyły się wrota i do środka wszedł człowiek. Z wielkim garem zupy. Zacierka. Smak nie do zatarcia do końca życia. I gest. Jakby bunt przeciw losowi.
Ruszyli gdy już się całkiem ściemniło. Ostrożnie. To już były ostatnie kilometry. I wtedy poszła flara. Za nią następne. Zrobiło się jasno jak w dzień. Teren był płaski. Odsłonięty. Zobaczyli, że nie są sami w tej nocy. Szły też inne grupy. Na zachód. Szły grupy na wschód. Wszyscy przed kimś uciekali. Wszyscy kogoś szukali.
Wszyscy trafili do aresztu NKWD. Zorganizowany był w smrodzie. W chlewikach.
Wśród wyłapanych tej nocy było takich trzech, którzy szli na wschód. Po wyglądzie typy spod ciemnej gwiazdy. Rosjanie zatrzymali ich na granicy już trzeci raz. I zawsze odstawiali na niemiecką stronę. Ci spod gwiazdy poradzili mamie Andrzeja Urbańca, by powiedziała, że idzie nie do Warszawy tylko do Białegostoku, to może się uda. I ona tak zrobiła. A Rosjanie odstawili Urbańców Niemcom. Kto nie skłamał dostał za karę Sybir.
Niemcy nie pytali o nic. Sprawdzali tylko czy ktoś jest Żydem. I tylko Żydów odsyłali na sowiecką stronę. Jeden z Niemców wyprowadził mamę Urbańców z budynku. Stała tak razem z trójką swoich dzieci. Odwrócił się od niej i powiedział, że może iść gdzie chce.
Wiedziała, że teraz udało się jej uratować dzieci i siebie. Ale tak naprawdę człowiek nigdy nie wie, co go czeka. Bo w którą stronę trzeba było wtedy iść żeby przechytrzyć śmierć. Czekała na jednych tu. Na innych tam. Kto to wiedział, gdzie na niego.
Szła z nimi na dworzec. Czy wiedziała, że Andrzeja prowadzi do lasu, młodszego Maćka na barykadę batalionu „Baszta”, a Marysię na łączniczkę batalionu „Zośka”. Tak młodą, że nazwaną przez powstańców pieszczotliwie „Myszką”. O sobie nie myślała wcale.
Do Warszawy dojechali pociągiem. To było zimne miasto. Już uderzone wojną, ale żyło. Właściwie dopiero uczyło się żyć odarte ze wszystkich guzików. Dla tułaczy miało głód i codzienne pytanie o jutro. Ale znowu znalazła się jakaś nieprzepędzona ciotka z pomocą. Takie gesty były wtedy dla ludzi imperatywne. Na zawsze w pamięci.
Andrzej pracował na targu w Hali Mirowskiej. To była dobra praca, bo jednocześnie w okolicach jedzenia. Ale jedzenia do handlu było mało i już przed południem nie było co do kasy włożyć. No to łapał co się dało.
Niebawem miał dostać pracę inkasenta. Chodzić po domach i zbierać po ludziach pieniądze za energię elektryczną. Za coś trzeba było żyć i przy okazji mieć dobre papiery. Ale czuł, że dla prawdziwej elektrowni pracują jego kuzyn i mama. Dlatego – tak jak i oni – wcześniej wstąpił do ZWZ.
Instrukcję piechoty przepisywał na maszynie do pisania. Miał być jeden egzemplarz dla każdego kadeta. Maszynę trzymał w tapczanie. Tak jak i stary pistolet, który wycierał się do cna od ciągłej nauki składania i rozkładania. Każdy kadet musiał się tego nauczyć. I wtedy dopadła go choroba płuc.
Leżał na swoim miejscu pracy, gdy przyszli Niemcy. Była wsypa i teraz wszystkich z podziemia chcieli wyciągnąć do swoich piwnic. Funkcjonariusz Gestapo stanął przed nim i zapytał dlaczego tak leży.
– Gruźlica – odpowiedział.
Niemiec cofnął się gwałtownie. Nie kazał nawet wstać. Nie próbował nawet zajrzeć do tapczanu. Wszystko było uratowane. Maszyna. Instrukcje piechoty. Stary pistolet. Nawet gruźlik Andrzej Urbaniec.
Tylko mama. Mama. Aresztowali ją wtedy. Zginęła w Oświęcimiu.
Dobra ciotka z Warszawy pozbierała dzieci i natychmiast uciekła z własnego warszawskiego domu do Łącka. Tylko Andrzeja nie zabrała. Był chory. Miał obowiązki inkasenta. Musiał to pozałatwiać. Jednak koledzy, kadeci, którzy mieli dostać swoje instrukcje piechoty przesłali mu informację, że struktura została rozwiązana. Instrukcji już nie potrzebują. I starego pistoletu też.
Mieli rację. Za Urbańcem mogli przyjść Niemcy. Wsypa trwałaby nadal.
Ukrywał się. Na swój tapczan już nie wrócił. A że gruźlica wcale nie była niebezpieczna tylko dla Niemca, tylko dla niego też, rodzina postanowiła, iż górskie powietrze może ją zabije. Albo choć powstrzyma. Dlatego za ciotką trafił do Łącka.
Nie miał co robić. No bo był młody i góralom do niczego nieprzydatny. Niby rosły, ale nie dość, że miastowy, nawet nie ptok, to chory i na żadnej robocie się nie znał. Żywić trzeba, gdy dla wszystkich za mało. Truteń. Aż do momentu gdy przyszła sąsiadka i powiedziała, że syn już trzy klasy skończył i nie potrafi czytać. I z tego jednego małego analfabety powoli zrobiła się cała szkółka. Kto to wiedział wtedy, że to się będzie nazywało tajnym nauczaniem. Nikt. I gdyby nie ta szkółka, to pewnie nic by Urbańca z Łąckiem nie związało.
Ale była jeszcze Maria. Może przez przypadek ją poznał. Zjawiła się obok. Jakby sama i naturalnie, bo korzystał z pomocy jej rodziny. On młody i rosły był. Ona, że oko się przylepia. Jeszcze młodsza. I pniok. Ale oczy trzeba było wtedy mieć na około. I może były ważniejsze sprawy na głowie niż to, żeby oczy do siebie lepić.
Ci przedwcześnie dojrzali chłopcy patrzyli za męskim obowiązkiem. I to właśnie wtedy szukali drogi do lasu. I to wtedy znowu poszli – we trójkę – bez specjalnej nadziei do młyna Kurzei, na spotkanie z partyzantami „Zawiszy”. Znowu, bo już raz ich taki jeden Jan Wąchała „Łazik” wystawił. Czekali na niego godzinami i nic. Nie przyszedł. Nie zabrał do leśnych. Dopiero później się dowiedzieli, że ich obserwował przez lornetkę, też godzinami, żeby sprawdzić czy do obozu nie przyniesie jakiejś wsypy. Badał ich.
Teraz w nocy młyn tylko skrzypiał, a oni wsłuchiwali się w każdy dźwięk. Coś się musiało stać. I wymieliło z Derubskiego „Potoka”, z Kułacza „Strumyka” a z Urbańca „Grzechotnika”.
Andrzej Urbaniec miał ten pseudonim na pamiątkę Jana. Ojca. Ten też był „Grzechotnikiem”, gdy trzeba było walczyć o niepodległość Polski ponad ćwierć wieku wcześniej. W „Żygotnika” się to zamieniło na Prehybie, bo pierwszy dowódca jego drużyny tak kpił z niego. Egzotyczny pseudonim u mieszczucha trochę prowokował.
Urbaniec dostał obsługę erkaemu. Ten co strzelał nosił broń. Drugi zapasowe lufy. Urbaniec amunicję. Były chwile, że dostawał do amunicji jeszcze lufy. I wtedy góry robiły się wyższe. Jeśli marsz na akcje trwał długo, były już bardzo wysokie. Odezwały się pozostałości gruźlicy i późną jesienią 1944 roku Andrzej Urbaniec został urlopowany z 1. pułku strzelców podhalańskich AK.
Zszedł znowu do Łącka. I znowu zobaczył Marię.
W styczniu 1945 roku miał siał się stawić w obozie na Mogielicy. Zgrupowani tu żołnierze pułku, ubrani w nowe zrzutowe mundury czekali na rozkaz. Nie wiedzieli, że ten będzie ostatni. Armia Krajowa została rozwiązana. Pułk rozformowany.
Problemem stały się trzy ukończone przed wojną klasy gimnazjum. Urbaniec uczył w Łącku tych, którzy nie umieli prawie nic. Ale teraz wiedział, że sam za mało wie. Wiedział, że wśród osłów nawet muł jest koniem. Budownictwo lądowe studiował we Wrocławiu. Nie dostał stypendium i wcześniej musiał zacząć zarabiać. I jak przed wojną znowu było wiele przypadkowych miast, w których mieszkał. Wiele miejsc pracy.
Ale nadal była Maria. Pobrali się w styczniu 1950 roku.
Po sześćdziesięciu trzech latach, w domu przy rynku w Łącku, Pani Maria przygotowuje obiad. Męża nie ma, bo wsiadł w samochód, żeby załatwić jakieś sprawy, pewnie w Towarzystwie Miłośników Ziemi Łąckiej, ale wróci za godzinę. Maria i Andrzej byli współinicjatorami powstania Towarzystwa. Pan Andrzej jest redaktorem „Almanachu Łąckiego”, autorem masy zamieszczonych w nim artykułów – kto je zliczy po tylu latach – i zdjęć. Opracował kilka albumów poświęconych Ziemi Łąckiej.
Gdy wchodzi do domu, spokojnie pyta: Co chce Pan wiedzieć? I to jest trudne pytanie, bo razem z Marią wiedzą więcej niż najstarszy pniok.
Wrósł tu. I pewnie byłby to przypadek gdyby nie Maria.
Jerzy Wójcik Wykorzystałem rozmowę Małgorzaty Kałafut z Andrzejem Urbańcem. Wszystkie zdjęcia wykorzystane przeze mnie pochodzą ze zbiorów Andrzeja Urbańca. Dziękuję Autorowi za zgodę na publikację artykułu – Wojciech Mulet